sobota, 24 stycznia 2009



Sztuka krótko mówiąc jest to wszelka twórczość artystyczna — od malarstwa, rzeźby i literatury, do filmu i teatru. Czyli działalność dającą kulturę, fundamentalną sferę ludzkiej duchowości.

„Kultura to jest to, co kształtuje człowieka, zaś cywilizacja to jest to, co on sam kształtuje"
Charles Moraze

Twory artystyczne są więc tworami kulturowymi na drodze cywilizowania się człowieka. Cały problem jest w tym, że obecna twórczość artystyczna decywilizuje człowieka, lansując neobarbarzyństwo. Kulturę coraz forsowniej zastępuje wszelka artystyczna mierzwa.


„Doszło do kolejnej zdrady i to dwojakiego rodzaju. Jedni zdradzili estetykę dla złotego cielca i robią ludziom wodę z mózgu, mieszając porządek wartości z porządkiem komercji, Drudzy —jeszcze gorsi — znowu zdradzili sztukę dla ideologii. (…)Obecnie taką ideologią jest «polityczna poprawność» we wszelkich jej odmianach, kostiumach i maskach. Według mnie — ten cały trend to samobójstwo kultury (...) Choroba rozwija się błyskawicznie i czyni spustoszenie. Powtarza się syndrom rewolucji marksistowskiej: pod szyldem, nowoczesności i postępu promuje się łatwiznę i tandetę; pod hasłami równości i sprawiedliwości sprowadza się wszystko do parteru i winduje się miernoty.”
Antoni Libera

Kluczem sukcesu strategii promowania szajsu kulturowego było i będzie mnożenie głupców metodą ogłupiania publiki. Im prymitywniejszy produkt — tym mniejszy wysiłek konieczny jest, by ów produkt absorbować. Czysta wygoda, premiująca lenistwo, nieróbstwo umysłowe, które – o zgrozo! - tym bardziej się pogłębia, im bardziej edukacja się rozwija, stając wszechobecną (obowiązkowe szkoły, mass media, Internet itp.).

Tu ogłupianie ma charakter galopujących suchot. Co dekadę zmniejsza się wysiłek umysłowy konieczny, by absorbować dzieła Hollywoodu. Gdy Amerykański Instytut Filmowy ustalił w 1999 roku listę „700 najlepszych filmów", jakie kiedykolwiek zrobiono - do pierwszej pięćdziesiątki wszedł tylko jeden film kręcony po 1982 roku!

„filmy oscarowe czy festiwalowe idą słabo, króluje sieczka, gdyż ludzie przesiąknięci subkulturą telenowel nie szukają oryginalnego spojrzenia na świat i nie chcą trudnych pytań, więc dystrybutorom nie opłaca się sprowadzać filmów ambitnych".
„Rzeczpospolita”

Marne gusty widowni mają ścisły związek z prostactwem talentów filmowców (scenarzystów, reżyserów i aktorów), pytanie tylko: co jest pochodną czego? To pierwsze warunkuje to drugie, czy raczej to drugie determinuje to pierwsze? Na proste pytanie: dlaczego widownia akceptuje wszystkie te przeczące prawom fizyki idiotyzmy i nielogiczności, które urągają naszej inteligencji? Pierwsza odpowiedź brzmi: gdyż bajki to bajki, mogą być pełne nieprawdopodobieństw; a druga: gdyż widzowie to stado baranów.

Która jest trafniejsza?

Nie przeszkadza widzom ani bokser, który po morderczej młócce i otrzymaniu ciosów, które zabiłyby nosorożca, idzie pląsać do baru, ani tajniak, który uciekając przez bagienne zarośla wychodzi na drugi brzeg w lśniących lakierkach, bezzmarszczkowym garniturze i z gładką fryzurą, ani kobiety ery starożytnej noszące nylonowe stringi oraz plastikowe szpilki (czasami też zegarki) — bo liczy się wyłącznie „riki-tiki-tak" i „łubudu".

Niechlujstwo aktorów staje się modą. Pięć lat temu znany aktor, Jan Englert, poświęcił duży felieton wykazaniu, że dawniej aktorzy mówili, a teraz dziamdziolą, mlaszczą i seplenią. Jako przykład dał dwie adaptacje prozy Henryka Sienkiewicza, które łączy nazwisko tego samego reżysera (Hoffman), a dzieli 30 lat. „Pan Wołodyjowski" (1969) i „Ogniemi mieczem" (1999), a dostały aktorów z zupełnie różnych epok.

„Jedni i drudzy posługują się stylizowanym językiem XVII-wiecznej Polski. Pierwsi są całkowicie zrozumiali. Drudzy mówią niewyraźnie, zjadając sylaby, a nawet całe wyrazy, uciekają w pomruki, półdźwięki lub krzyki...'' .

Nie jest to tylko problem dykcji i artykulacji — to problem schamienia wymowy oraz schamienia człowieka. Ulubiony sport głupawych scenarzystów i dialogowców to refleksje, maksymy i aforyzmy. Przykładowa dialogowa „mądrość" pseudofilozoficzna — Steven Seagal mówi w „Patriocie" z namaszczeniem:

„ Nie goń za wiedzą. Jest jak jeleń — ucieknie przed tobą. Musi sama do ciebie przyjść".

No to nikt nie goni za wiedzą, a wiedza — również ta filmowa — przychodzi sama do publiki, dzięki werdyktom jeleni - ekspertów. Ci bardzo często rozdają ściągawki i trzeba się tego kurczowo trzymać…według nich - „Ostatnie tango w Paryżu" nudziarza Bertolucciego to wieczny majstersztyk filmowej erotyki, a świetne „9 i pół tygodnia" Lync'a to rzecz „płaska"…
Media roją się od mądrali całkowicie pewnych, że noszony przez nich status intelektualisty bądź inteligenta daje im prawo do autorytatywnego ferowania estetycznych wyroków. Ludzie wykazujący kompletny brak gustu i poczucia estetyki (Marca Chagalla uważają za nędznego pacykarza!), zaś cudowny film Francisa Coppoli „Rozmowa" (jeden z najgenialniejszych movies wszech czasów) uznają za badziewie.

„Od dawna obserwujemy rozpowszechnianie się zglobalizowanej, opartej na mediach kultury, niezdolnej inspirować do krytycznego myślenia czy budzić uczucia wyższe. Ta kultura zagraża demokratycznej wolności poprzez zaniedbanie, ponieważ nie tworzy poczucia odpowiedzialności - ani wobec społeczeństwa, ani wobec historii. Czy już za późno, by przeciwstawić się tej powodującej martwotę ducha kulturze?"
Nicolas Tenzer

Według optymistów nie jest za późno na nic, nawet na przeciągnięcie młodzieży od mediów elektronicznych do prawdziwej literatury.

Mocno w to wątpię.

„Amerykańska mlodzież tkwi po uszy w kulturze audiowizualnej. Internet, komputer, telewizja są ich fetyszami. Czytanie książek jest dla nich pracą, i to pracą zbyt powolną, wymagającą skupienia, którego nie da się pogodzić z ich tempem życia. Mimo to nie straciłem jeszcze nadziei. Wierzę, iż najmłodsze pokolenia mogą wrócić do świata książek. Literatura kryje w sobie ogromne bogactwa, których wszyscy, prędzej czy później, będziemy potrzebować. Tak jak mnie się przydarzyło, że musiałem sięgnąć po książkę niczym po lek, tak może się zdarzyć wielu innym, że odczują, w chwili kryzysu, potrzebę kontaktu z samym sobą. Na uczelni każdego dnia spotykam studentów, którzy bardzo pragną się odnaleźć. Wystarczy jakaś niefortunna miłość, a młodzi przychodzą do mnie po pomoc duchową. Wtedy wskazuję im co mają przeczytać".
Harolda Blooma

Głupawi bądź prostytuujący się za pieniądze krytycy plus dziennikarze wszędzie robią reklamę medialną bzdetom-bełkotom udającym literaturę. Promuje się zbyt dużo jednosezonowych gwiazd. Wydawcy wkładają mnóstwo pieniędzy w nazwisko, każdy debiut jest genialny… a później...

Opiniotwórcze kłamstwa, fałszywe rankingi, kolesiowskie promocje itp. — słowem szalbiercza polityka kulturowa i nędza intelektualna jurorów, autorytetów, ekspertów -wytwarzają swoistą dżunglę bez niepodważalnych czy choćby tylko obiektywnych norm i jasnych kryteriów, gdzie przeciętnemu zjadaczowi kultury trudno odróżnić chwasty od róż. Jest to zresztą problem nie tylko koniunkturalny i lokalny tu czy tam, lecz szerszy, globalny, swoista epidemia.
Najgorszą rzeczą, było zatarcie granicy między kulturowym olimpizmem a kulturowym menelstwem. Zanikła hierarchiczność kultury. Kultura stalą się pozioma.

Jeszcze sto lat temu wszystko było jak przez całe wieki — szczeble drabiny pozostawały na swoich miejscach: Pound, James, Mann i Hamsun byli literaturą elit intelektualnych, a Courths-Mahlerowa, Saachcr-Masoch, Zevaco i Mniszkowna literaturą „kucharek". Dla gawiedzi nudziarstwa pana Prousta były nieznośne, bo facet poświęcał dwieście stron filiżance lub katarowi, roztrząsając każdy materialny i metafizyczny aspekt glutów.

Pół wieku temu hierarchia dalej była sztywna: Camus, Joyce, Bułhakow i Kafka pasjonowali inteligentów, a reszta miała komiksy i „literaturę wagonową". Dla tej reszty nudziarstwa pana Faulknera były nieznośne, gdyż facet bez ustanku drobiazgowo analizował każde źdźbło trawy i każdy oddech mieszkańców powiatu Yoknapatawpha.

Wzajemnie uważano się za snobów i prymitywów. Totalna - globalna ekspansja mediów (zwłaszcza elektronicznych) zaczęła niwelować tę przepaść, i byłoby to wspaniałe, gdyby równała do góry, tymczasem spłaszcza, kierując wrażliwość oraz gusta do dołu.

Termin „kultura wyższa" jest podejrzana odkąd na świecie lansowane medialnie jest hasło: „równości”. Stawiający murzyńską figurkę glinianą na tym samym piedestale, na którym do tej pory stał „Dawid" Michała Anioła, gdy zrównuje się tam-tam, rap i Mozarta, lub griota, aborygena i Szekspira, lub puszkę konserw, plamę i „Giocondę" — wartościowanie kulturowe staje się rzeczą źle widzianą. Ale czy tutaj chodzi o taką równość…? Czy ktokolwiek malując „jakiś tam” bazgroł będzie miał prawo żądać umieszczenia jego pracy w Luwrze? Bo równość?
Największy pech historyczny „niby twórców” to fakt, że definitywne laurki, weryfikujące doraźne sądy, rozdaje arbiter nieprzekupny i nieomylny — Czas. Mimo iż kocha on sprawiać duże niespodzianki — jest bardziej niż prawdopodobne, że dzisiejszą twórczość wyrzuci hurtem do śmietnika. Zadecydują o tym takie fundamentalne aspekty modnej dziś kultury twórczej, jak bluźnierczość, pornografia, fetyszyzm uświęcane mianem „nowoczesności", „prostoty", „awangardy" itp.

Niesmaczna erotyka (żeby nie powiedzieć pornografia) i wszelkie ekscesy anatomiczne są dziś skuteczną trampoliną sukcesu. Zwłaszcza w filmie, literaturze i sztukach plastycznych.
Robert Mapplethorpe robi zdjęcie pejcza wetkniętego sobie do odbytu, i już mamy „dzieło sztuki".

Holly Hughes wykonuje wielki metalowy srom, i galerie Manhattanu biją się o to cudo.
Karen Finley biega golusieńka po scenie, smarując się czekoladą niby kałem, i w około same cmokania.

Miesięcznik „Kultura i Biznes" opisuje rodzime „absolwentki akademii sztuk pięknych, które wykonują na wernisażach striptiz z postmodernistycznym., żałosnym intelektualnie podtekstem"
„Gazeta Polska" opisuje inne dzieło (pracę dyplomową „artystki" w łódzkiej Filmówce): „Dziewięć twarzy kobiet z zamkniętymi oczami, pokrytych spermą".

I nie chodzi mi tutaj o ściganie, karanie czy napiętnowanie tych pseudoartystów, ale o podstawowe pytanie:

Kto ich tam wpuścił?

Kto im na to pozwolił?

Na takie ekscesy jest miejsce, ale nie w galeriach, nie pod nazwą „sztuka”!!!
To obraża kilka tysięcy lat naszego dziedzictwa cywilizacyjnego,
bez którego byśmy marzyli tylko o komputerach i hepeningach jedząc banany na drzewie lub malując na ścianach jaskiń upolowanego żubra…

„Instalacje", „performansy", „hepeningi" (czy jak się to tam jeszcze zwie) musimy tytułować sztuką. Wszystko się pomieszało, sztuką jest wszystko - każdy wygłup, każdy przedmiot, każdy bubel, każdy śmieć.

„Galerie sztuki, sale wystawowe prac artystów plastyków... Cóż można o nich powiedzieć, napisać? Po pierwsze: są z reguły puste i smutne; nie chodzimy, nie oglądamy. Dlaczego? Dlatego, że trwa epoka chaosu kryteriów. Epoka braku kanonu, wskutek czego nie wiemy co piękne, co brzydkie, w ogóle co te pojęcia znaczą. Kim jest artysta, czym malarstwo, rzeźba, grafika, w ogóle sztuka? Czy jest nią np. grafika komputerowa? Nie wiemy. Uprawnione jest wobec tego użycie — w odniesieniu do konkretnego zjawiska czy faktu — również takiej charakterystyki: epoka wtórności, zagubienia, a nawet szalbierstwa. Niektórzy ubolewają, że podobnie jest w literaturze, muzyce..."
Xx

Często decydują pieniądze płacone „artyście" przez snobów oraz (zwłaszcza) przez szefów muzeów, bo pierwsi mają zbyt dużo „luźnej kasy", a drudzy mają coroczny budżet na zakup sztuki, który trzeba rozdysponować. Więc kiedy słynna londyńska Galeria Tatę kupuje puszki, które Piero Manzoni napchał przed śmiercią fekaliami (i płaci przy tym za każdy gram fekaliów więcej niż kosztuje gram złota) — to wiadomo, że kupione zostało „dzieło sztuki", a dyrektor muzeum wyjaśnia dziennikarzom dyletantom, iż zakup był konieczny, bo „Manzoni to ważny międzynarodowy twórca". Głupio się robi dopiero wtedy, gdy krasnale znajdują testament Manzoniego, a tam oświadczenie, że nasrał w puszki i przedstawił to jako dzieło sztuki, by uzmysłowić światu działanie świata sztuki, zakłamanie ekspertów, krytyków, mecenasów i marszandów parających się sztuką nowoczesną.

Bezczeszczenie symboli katolickich, świętych katolickich i bóstw katolickich stało się modą „sztuki nowoczesnej" już kilkanaście lat temu. Nie oszczędza się nikogo i niczego.

Renę Cox zyskuje sławę, bo demonstruje „Ostatnią Wieczerzę", gdzie Chrystus to goła baba otoczona przez jedenastu czarnych apostołów, a dwunasty, Judasz, jest biały.

Museum of International Folk Art (Meksyk, Santa Fe) wystawiło prawie zupełnie gołą Matkę Boską (Nostra Senora de Guadelupe) - prawie, bo miała różane stringi.

Chris Ofili lepi Bożą Rodzicielkę z łajna słonia i twierdzi, że ma prawo, bo w Afryce łajno słonia jest symbolem płodności.

To wszystko pokazuje koszmarną niekompetencję zawodową i zwyczajną ludzką głupotę „renomowanych znawców" nowoczesnej sztuki, którzy jako arcydzieła kwalifikują wykonane w ZOO bazgroły małp (podsunięte do oceny bez ujawniania twórcy) lub rusztowanie budowlane przypadkowo zostawione w sali muzealnej przez robotników remontujących muzeum. Takie skandale każdorazowo wywoływały duży szum, lecz czy cokolwiek zmieniły?

Dyrektorce Muzeum Sztuki w Moritzburgu, dr Katji Schneider, dano do identyfikacji nowoczesne malowidło, które zidentyfikowała jako bezsporną pracę „wybitnego malarza", Ernesta Wilhelma Naya, laureata Nagrody Cuggenheimów, „Analiza wizualna chromów" miała świadczyć o ewidentnym autorstwie Naya. A tymczasem były to chromy napaćkane przez szympansicę Banghi (ZOO w Halle).

Przebojem tego typu była „Śmiejąca się głowa" brytyjskiego rzeźbiarza Davida Hensla - głowa umieszczona na prostym postumencie (sześcian typu pudło od telewizora). Hensel pragnął, aby wzięła udział w londyńskiej wystawie Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych, lecz że była duża - dostarczył ją dwuczęściowo: osobno zapakował głowę, a osobno postument. Muzealni fachowcy (jurorzy) najpierw rozpakowali głowę i odrzucili ją - nie została zakwalifikowana. Trochę później rozpakowali postument i zakwalifikowali go cmokając.

Najsławniejsze dzieła Marcela Duchampa — suszarka do butelek, koło rowerowe wmontowane w stołek, itp. — były rezultatem jego teorii kreującej nurt „ready-mades" (już zrobione; rzeczy gotowe). Krótko mówiąc: pan Duchamp eksponował przedmioty codziennego użytku jako dzieła sztuki.

Kiedy poproszono pół tysiąca wpływowych angielskich osobistości ze świata sztuki - artystów, kolekcjonerów, marszandów, dyrektorów i kustoszy muzeów, aby wskazali najwybitniejsze dzieło wieku XX - wygrała „Fontanna" Duchampa, czyli zwykła muszla klozetowa, bijąc malarstwo Cezanne'a, Matisse'a i Picassa. Eksperci przedłożyli ów pisuar nad wszystko inne, lekceważąc opinię rodaka, historiozofa sztuki, Herberta Reada, iż numery Duchampa to „dowcipy nie do odgrzewania, i nic więcej".

Jednak odgrzewa się te dowcipy bez ustanku, nadając zwykłym przedmiotom status dzieł sztuki, co sprawia, że właściwie każdy może być „artystą". Trzeba jeszcze zyskać medialne (reklamowe) wsparcie, a to już zależy czort wie od czego. Od łutu szczęścia, od „dojścia", od stopnia bezczelności? Lecz kiedy już się uda — forsa leci niby manna Mojżeszowa.

Tak więc za przyzwoleniem czy też błogosławieństwem kuratorów, dyrektorów, ekspertów itp. współcześni „geniusze" barwią „ready-mades" , fekalizują, bluźnią itp., bo są głupi, źle wychowani, źle wykształceni, zdegenerowani i zbuntowani przeciwko sztuce tradycyjnej .
Mają coś z Talibów, którzy rozwalili bezcenne skalne posągi Buddy w Bamiyan. Mają rozgłos. Mają dużo kasy. Nie mają tylko klasy, oraz szansy, by mega arbiter Czas uznał ich prowokacje za sztukę. Są wytwórcami odpadków.

cdn ?

2 komentarze:

  1. nareszcie znalazl sie ktos kto mysli podobnie jak ja

    OdpowiedzUsuń
  2. Jasno i zwięźle:)
    Mieszkam w UK i tutaj dopiero można napatrzeć się na tą pustkę i oszołomienie, co tego czym jest sztuka. Dzieciaki po studiach plastycznych, zbijają krzyż z desek, parę wystających gwoździ, szprychy rowerowe i wystawiają to jako sztukę, oczekując podziwu. Wszystko jest relatywne, zasady moralne to coś niemodnego i każdy robi to co chce, jednak przy braku pomysłów i indywidualności, wszyscy robią to samo.
    Jeśli jednak zaczynasz mówić np. o duchowości, magii, Bogu, to przestaje tyczyć się ciebie zasada pełnej swobody i ludzie uważają cię za niepociągającego dziwaka.
    Piszę to z goryczą; zmęczony jestem trochę tutejszą kolorową bezbarwnością, w której nie można oczekiwać żadnych niespodzianek. W pogoni za skrajnym indywidualizmem, młode pokolenie Anglików osiągnęła skrajaną unifikację (opartą na pustym kiczu, bez żadnego przesłania).

    OdpowiedzUsuń