sobota, 24 stycznia 2009



Sztuka krótko mówiąc jest to wszelka twórczość artystyczna — od malarstwa, rzeźby i literatury, do filmu i teatru. Czyli działalność dającą kulturę, fundamentalną sferę ludzkiej duchowości.

„Kultura to jest to, co kształtuje człowieka, zaś cywilizacja to jest to, co on sam kształtuje"
Charles Moraze

Twory artystyczne są więc tworami kulturowymi na drodze cywilizowania się człowieka. Cały problem jest w tym, że obecna twórczość artystyczna decywilizuje człowieka, lansując neobarbarzyństwo. Kulturę coraz forsowniej zastępuje wszelka artystyczna mierzwa.


„Doszło do kolejnej zdrady i to dwojakiego rodzaju. Jedni zdradzili estetykę dla złotego cielca i robią ludziom wodę z mózgu, mieszając porządek wartości z porządkiem komercji, Drudzy —jeszcze gorsi — znowu zdradzili sztukę dla ideologii. (…)Obecnie taką ideologią jest «polityczna poprawność» we wszelkich jej odmianach, kostiumach i maskach. Według mnie — ten cały trend to samobójstwo kultury (...) Choroba rozwija się błyskawicznie i czyni spustoszenie. Powtarza się syndrom rewolucji marksistowskiej: pod szyldem, nowoczesności i postępu promuje się łatwiznę i tandetę; pod hasłami równości i sprawiedliwości sprowadza się wszystko do parteru i winduje się miernoty.”
Antoni Libera

Kluczem sukcesu strategii promowania szajsu kulturowego było i będzie mnożenie głupców metodą ogłupiania publiki. Im prymitywniejszy produkt — tym mniejszy wysiłek konieczny jest, by ów produkt absorbować. Czysta wygoda, premiująca lenistwo, nieróbstwo umysłowe, które – o zgrozo! - tym bardziej się pogłębia, im bardziej edukacja się rozwija, stając wszechobecną (obowiązkowe szkoły, mass media, Internet itp.).

Tu ogłupianie ma charakter galopujących suchot. Co dekadę zmniejsza się wysiłek umysłowy konieczny, by absorbować dzieła Hollywoodu. Gdy Amerykański Instytut Filmowy ustalił w 1999 roku listę „700 najlepszych filmów", jakie kiedykolwiek zrobiono - do pierwszej pięćdziesiątki wszedł tylko jeden film kręcony po 1982 roku!

„filmy oscarowe czy festiwalowe idą słabo, króluje sieczka, gdyż ludzie przesiąknięci subkulturą telenowel nie szukają oryginalnego spojrzenia na świat i nie chcą trudnych pytań, więc dystrybutorom nie opłaca się sprowadzać filmów ambitnych".
„Rzeczpospolita”

Marne gusty widowni mają ścisły związek z prostactwem talentów filmowców (scenarzystów, reżyserów i aktorów), pytanie tylko: co jest pochodną czego? To pierwsze warunkuje to drugie, czy raczej to drugie determinuje to pierwsze? Na proste pytanie: dlaczego widownia akceptuje wszystkie te przeczące prawom fizyki idiotyzmy i nielogiczności, które urągają naszej inteligencji? Pierwsza odpowiedź brzmi: gdyż bajki to bajki, mogą być pełne nieprawdopodobieństw; a druga: gdyż widzowie to stado baranów.

Która jest trafniejsza?

Nie przeszkadza widzom ani bokser, który po morderczej młócce i otrzymaniu ciosów, które zabiłyby nosorożca, idzie pląsać do baru, ani tajniak, który uciekając przez bagienne zarośla wychodzi na drugi brzeg w lśniących lakierkach, bezzmarszczkowym garniturze i z gładką fryzurą, ani kobiety ery starożytnej noszące nylonowe stringi oraz plastikowe szpilki (czasami też zegarki) — bo liczy się wyłącznie „riki-tiki-tak" i „łubudu".

Niechlujstwo aktorów staje się modą. Pięć lat temu znany aktor, Jan Englert, poświęcił duży felieton wykazaniu, że dawniej aktorzy mówili, a teraz dziamdziolą, mlaszczą i seplenią. Jako przykład dał dwie adaptacje prozy Henryka Sienkiewicza, które łączy nazwisko tego samego reżysera (Hoffman), a dzieli 30 lat. „Pan Wołodyjowski" (1969) i „Ogniemi mieczem" (1999), a dostały aktorów z zupełnie różnych epok.

„Jedni i drudzy posługują się stylizowanym językiem XVII-wiecznej Polski. Pierwsi są całkowicie zrozumiali. Drudzy mówią niewyraźnie, zjadając sylaby, a nawet całe wyrazy, uciekają w pomruki, półdźwięki lub krzyki...'' .

Nie jest to tylko problem dykcji i artykulacji — to problem schamienia wymowy oraz schamienia człowieka. Ulubiony sport głupawych scenarzystów i dialogowców to refleksje, maksymy i aforyzmy. Przykładowa dialogowa „mądrość" pseudofilozoficzna — Steven Seagal mówi w „Patriocie" z namaszczeniem:

„ Nie goń za wiedzą. Jest jak jeleń — ucieknie przed tobą. Musi sama do ciebie przyjść".

No to nikt nie goni za wiedzą, a wiedza — również ta filmowa — przychodzi sama do publiki, dzięki werdyktom jeleni - ekspertów. Ci bardzo często rozdają ściągawki i trzeba się tego kurczowo trzymać…według nich - „Ostatnie tango w Paryżu" nudziarza Bertolucciego to wieczny majstersztyk filmowej erotyki, a świetne „9 i pół tygodnia" Lync'a to rzecz „płaska"…
Media roją się od mądrali całkowicie pewnych, że noszony przez nich status intelektualisty bądź inteligenta daje im prawo do autorytatywnego ferowania estetycznych wyroków. Ludzie wykazujący kompletny brak gustu i poczucia estetyki (Marca Chagalla uważają za nędznego pacykarza!), zaś cudowny film Francisa Coppoli „Rozmowa" (jeden z najgenialniejszych movies wszech czasów) uznają za badziewie.

„Od dawna obserwujemy rozpowszechnianie się zglobalizowanej, opartej na mediach kultury, niezdolnej inspirować do krytycznego myślenia czy budzić uczucia wyższe. Ta kultura zagraża demokratycznej wolności poprzez zaniedbanie, ponieważ nie tworzy poczucia odpowiedzialności - ani wobec społeczeństwa, ani wobec historii. Czy już za późno, by przeciwstawić się tej powodującej martwotę ducha kulturze?"
Nicolas Tenzer

Według optymistów nie jest za późno na nic, nawet na przeciągnięcie młodzieży od mediów elektronicznych do prawdziwej literatury.

Mocno w to wątpię.

„Amerykańska mlodzież tkwi po uszy w kulturze audiowizualnej. Internet, komputer, telewizja są ich fetyszami. Czytanie książek jest dla nich pracą, i to pracą zbyt powolną, wymagającą skupienia, którego nie da się pogodzić z ich tempem życia. Mimo to nie straciłem jeszcze nadziei. Wierzę, iż najmłodsze pokolenia mogą wrócić do świata książek. Literatura kryje w sobie ogromne bogactwa, których wszyscy, prędzej czy później, będziemy potrzebować. Tak jak mnie się przydarzyło, że musiałem sięgnąć po książkę niczym po lek, tak może się zdarzyć wielu innym, że odczują, w chwili kryzysu, potrzebę kontaktu z samym sobą. Na uczelni każdego dnia spotykam studentów, którzy bardzo pragną się odnaleźć. Wystarczy jakaś niefortunna miłość, a młodzi przychodzą do mnie po pomoc duchową. Wtedy wskazuję im co mają przeczytać".
Harolda Blooma

Głupawi bądź prostytuujący się za pieniądze krytycy plus dziennikarze wszędzie robią reklamę medialną bzdetom-bełkotom udającym literaturę. Promuje się zbyt dużo jednosezonowych gwiazd. Wydawcy wkładają mnóstwo pieniędzy w nazwisko, każdy debiut jest genialny… a później...

Opiniotwórcze kłamstwa, fałszywe rankingi, kolesiowskie promocje itp. — słowem szalbiercza polityka kulturowa i nędza intelektualna jurorów, autorytetów, ekspertów -wytwarzają swoistą dżunglę bez niepodważalnych czy choćby tylko obiektywnych norm i jasnych kryteriów, gdzie przeciętnemu zjadaczowi kultury trudno odróżnić chwasty od róż. Jest to zresztą problem nie tylko koniunkturalny i lokalny tu czy tam, lecz szerszy, globalny, swoista epidemia.
Najgorszą rzeczą, było zatarcie granicy między kulturowym olimpizmem a kulturowym menelstwem. Zanikła hierarchiczność kultury. Kultura stalą się pozioma.

Jeszcze sto lat temu wszystko było jak przez całe wieki — szczeble drabiny pozostawały na swoich miejscach: Pound, James, Mann i Hamsun byli literaturą elit intelektualnych, a Courths-Mahlerowa, Saachcr-Masoch, Zevaco i Mniszkowna literaturą „kucharek". Dla gawiedzi nudziarstwa pana Prousta były nieznośne, bo facet poświęcał dwieście stron filiżance lub katarowi, roztrząsając każdy materialny i metafizyczny aspekt glutów.

Pół wieku temu hierarchia dalej była sztywna: Camus, Joyce, Bułhakow i Kafka pasjonowali inteligentów, a reszta miała komiksy i „literaturę wagonową". Dla tej reszty nudziarstwa pana Faulknera były nieznośne, gdyż facet bez ustanku drobiazgowo analizował każde źdźbło trawy i każdy oddech mieszkańców powiatu Yoknapatawpha.

Wzajemnie uważano się za snobów i prymitywów. Totalna - globalna ekspansja mediów (zwłaszcza elektronicznych) zaczęła niwelować tę przepaść, i byłoby to wspaniałe, gdyby równała do góry, tymczasem spłaszcza, kierując wrażliwość oraz gusta do dołu.

Termin „kultura wyższa" jest podejrzana odkąd na świecie lansowane medialnie jest hasło: „równości”. Stawiający murzyńską figurkę glinianą na tym samym piedestale, na którym do tej pory stał „Dawid" Michała Anioła, gdy zrównuje się tam-tam, rap i Mozarta, lub griota, aborygena i Szekspira, lub puszkę konserw, plamę i „Giocondę" — wartościowanie kulturowe staje się rzeczą źle widzianą. Ale czy tutaj chodzi o taką równość…? Czy ktokolwiek malując „jakiś tam” bazgroł będzie miał prawo żądać umieszczenia jego pracy w Luwrze? Bo równość?
Największy pech historyczny „niby twórców” to fakt, że definitywne laurki, weryfikujące doraźne sądy, rozdaje arbiter nieprzekupny i nieomylny — Czas. Mimo iż kocha on sprawiać duże niespodzianki — jest bardziej niż prawdopodobne, że dzisiejszą twórczość wyrzuci hurtem do śmietnika. Zadecydują o tym takie fundamentalne aspekty modnej dziś kultury twórczej, jak bluźnierczość, pornografia, fetyszyzm uświęcane mianem „nowoczesności", „prostoty", „awangardy" itp.

Niesmaczna erotyka (żeby nie powiedzieć pornografia) i wszelkie ekscesy anatomiczne są dziś skuteczną trampoliną sukcesu. Zwłaszcza w filmie, literaturze i sztukach plastycznych.
Robert Mapplethorpe robi zdjęcie pejcza wetkniętego sobie do odbytu, i już mamy „dzieło sztuki".

Holly Hughes wykonuje wielki metalowy srom, i galerie Manhattanu biją się o to cudo.
Karen Finley biega golusieńka po scenie, smarując się czekoladą niby kałem, i w około same cmokania.

Miesięcznik „Kultura i Biznes" opisuje rodzime „absolwentki akademii sztuk pięknych, które wykonują na wernisażach striptiz z postmodernistycznym., żałosnym intelektualnie podtekstem"
„Gazeta Polska" opisuje inne dzieło (pracę dyplomową „artystki" w łódzkiej Filmówce): „Dziewięć twarzy kobiet z zamkniętymi oczami, pokrytych spermą".

I nie chodzi mi tutaj o ściganie, karanie czy napiętnowanie tych pseudoartystów, ale o podstawowe pytanie:

Kto ich tam wpuścił?

Kto im na to pozwolił?

Na takie ekscesy jest miejsce, ale nie w galeriach, nie pod nazwą „sztuka”!!!
To obraża kilka tysięcy lat naszego dziedzictwa cywilizacyjnego,
bez którego byśmy marzyli tylko o komputerach i hepeningach jedząc banany na drzewie lub malując na ścianach jaskiń upolowanego żubra…

„Instalacje", „performansy", „hepeningi" (czy jak się to tam jeszcze zwie) musimy tytułować sztuką. Wszystko się pomieszało, sztuką jest wszystko - każdy wygłup, każdy przedmiot, każdy bubel, każdy śmieć.

„Galerie sztuki, sale wystawowe prac artystów plastyków... Cóż można o nich powiedzieć, napisać? Po pierwsze: są z reguły puste i smutne; nie chodzimy, nie oglądamy. Dlaczego? Dlatego, że trwa epoka chaosu kryteriów. Epoka braku kanonu, wskutek czego nie wiemy co piękne, co brzydkie, w ogóle co te pojęcia znaczą. Kim jest artysta, czym malarstwo, rzeźba, grafika, w ogóle sztuka? Czy jest nią np. grafika komputerowa? Nie wiemy. Uprawnione jest wobec tego użycie — w odniesieniu do konkretnego zjawiska czy faktu — również takiej charakterystyki: epoka wtórności, zagubienia, a nawet szalbierstwa. Niektórzy ubolewają, że podobnie jest w literaturze, muzyce..."
Xx

Często decydują pieniądze płacone „artyście" przez snobów oraz (zwłaszcza) przez szefów muzeów, bo pierwsi mają zbyt dużo „luźnej kasy", a drudzy mają coroczny budżet na zakup sztuki, który trzeba rozdysponować. Więc kiedy słynna londyńska Galeria Tatę kupuje puszki, które Piero Manzoni napchał przed śmiercią fekaliami (i płaci przy tym za każdy gram fekaliów więcej niż kosztuje gram złota) — to wiadomo, że kupione zostało „dzieło sztuki", a dyrektor muzeum wyjaśnia dziennikarzom dyletantom, iż zakup był konieczny, bo „Manzoni to ważny międzynarodowy twórca". Głupio się robi dopiero wtedy, gdy krasnale znajdują testament Manzoniego, a tam oświadczenie, że nasrał w puszki i przedstawił to jako dzieło sztuki, by uzmysłowić światu działanie świata sztuki, zakłamanie ekspertów, krytyków, mecenasów i marszandów parających się sztuką nowoczesną.

Bezczeszczenie symboli katolickich, świętych katolickich i bóstw katolickich stało się modą „sztuki nowoczesnej" już kilkanaście lat temu. Nie oszczędza się nikogo i niczego.

Renę Cox zyskuje sławę, bo demonstruje „Ostatnią Wieczerzę", gdzie Chrystus to goła baba otoczona przez jedenastu czarnych apostołów, a dwunasty, Judasz, jest biały.

Museum of International Folk Art (Meksyk, Santa Fe) wystawiło prawie zupełnie gołą Matkę Boską (Nostra Senora de Guadelupe) - prawie, bo miała różane stringi.

Chris Ofili lepi Bożą Rodzicielkę z łajna słonia i twierdzi, że ma prawo, bo w Afryce łajno słonia jest symbolem płodności.

To wszystko pokazuje koszmarną niekompetencję zawodową i zwyczajną ludzką głupotę „renomowanych znawców" nowoczesnej sztuki, którzy jako arcydzieła kwalifikują wykonane w ZOO bazgroły małp (podsunięte do oceny bez ujawniania twórcy) lub rusztowanie budowlane przypadkowo zostawione w sali muzealnej przez robotników remontujących muzeum. Takie skandale każdorazowo wywoływały duży szum, lecz czy cokolwiek zmieniły?

Dyrektorce Muzeum Sztuki w Moritzburgu, dr Katji Schneider, dano do identyfikacji nowoczesne malowidło, które zidentyfikowała jako bezsporną pracę „wybitnego malarza", Ernesta Wilhelma Naya, laureata Nagrody Cuggenheimów, „Analiza wizualna chromów" miała świadczyć o ewidentnym autorstwie Naya. A tymczasem były to chromy napaćkane przez szympansicę Banghi (ZOO w Halle).

Przebojem tego typu była „Śmiejąca się głowa" brytyjskiego rzeźbiarza Davida Hensla - głowa umieszczona na prostym postumencie (sześcian typu pudło od telewizora). Hensel pragnął, aby wzięła udział w londyńskiej wystawie Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych, lecz że była duża - dostarczył ją dwuczęściowo: osobno zapakował głowę, a osobno postument. Muzealni fachowcy (jurorzy) najpierw rozpakowali głowę i odrzucili ją - nie została zakwalifikowana. Trochę później rozpakowali postument i zakwalifikowali go cmokając.

Najsławniejsze dzieła Marcela Duchampa — suszarka do butelek, koło rowerowe wmontowane w stołek, itp. — były rezultatem jego teorii kreującej nurt „ready-mades" (już zrobione; rzeczy gotowe). Krótko mówiąc: pan Duchamp eksponował przedmioty codziennego użytku jako dzieła sztuki.

Kiedy poproszono pół tysiąca wpływowych angielskich osobistości ze świata sztuki - artystów, kolekcjonerów, marszandów, dyrektorów i kustoszy muzeów, aby wskazali najwybitniejsze dzieło wieku XX - wygrała „Fontanna" Duchampa, czyli zwykła muszla klozetowa, bijąc malarstwo Cezanne'a, Matisse'a i Picassa. Eksperci przedłożyli ów pisuar nad wszystko inne, lekceważąc opinię rodaka, historiozofa sztuki, Herberta Reada, iż numery Duchampa to „dowcipy nie do odgrzewania, i nic więcej".

Jednak odgrzewa się te dowcipy bez ustanku, nadając zwykłym przedmiotom status dzieł sztuki, co sprawia, że właściwie każdy może być „artystą". Trzeba jeszcze zyskać medialne (reklamowe) wsparcie, a to już zależy czort wie od czego. Od łutu szczęścia, od „dojścia", od stopnia bezczelności? Lecz kiedy już się uda — forsa leci niby manna Mojżeszowa.

Tak więc za przyzwoleniem czy też błogosławieństwem kuratorów, dyrektorów, ekspertów itp. współcześni „geniusze" barwią „ready-mades" , fekalizują, bluźnią itp., bo są głupi, źle wychowani, źle wykształceni, zdegenerowani i zbuntowani przeciwko sztuce tradycyjnej .
Mają coś z Talibów, którzy rozwalili bezcenne skalne posągi Buddy w Bamiyan. Mają rozgłos. Mają dużo kasy. Nie mają tylko klasy, oraz szansy, by mega arbiter Czas uznał ich prowokacje za sztukę. Są wytwórcami odpadków.

cdn ?

sztuka dla początkujących...



Prawdą jest, że artystyczne widzenie świata, jest wewnętrznym widzeniem twórcy, a widz, który nie zdobędzie się na artystyczne spojrzenie na jego dzieło, nie może tego dzieła zrozumieć… Konieczny jest do tego wspólny język porozumienia, opierający się na subtelnym rozbudzaniu intuicji w obliczu natury i sztuki… Głoski owego języka, to symbole, znaki plastyczne „pisane” przez twórcę a „odczytywane” przez odbiorcę. Nie chodzi tutaj o widzenie ale odczytanie tego co czuje, co chce przekazać artysta…

Wiem, że w dzisiejszych czasach wielu pseudo malarzy nie chce nic przekazać poza informacją „kup mój obraz” (a ramę dostaniesz gratis…). Załóżmy, że oglądamy obrazy twórców, którzy mają duszę…

Sztuka – mimo całej swej różnorodności i bogactwa, mimo rozwoju i postępu, wspiera się na niewzruszonych zasadach obowiązujących zarówno dziś jak i sto tysięcy lat temu…
Ksawery Dunikowski

Powtórzę kolejny raz: prawdziwa sztuka nie jest naśladowaniem,
ale odkrywaniem rzeczywistości. Jest interpretacją artysty.
Dlatego uważam, że w sztuce (czytaj: malarstwie), nie da się już nic więcej „wymyśleć”, wszystko już zostało powiedziane (czytaj: namalowane) a później jeszcze wielokrotnie powtórzone. Ważna jest indywidualna interpretacja artysty. On „opowiada” temu, kto będzie jego obrazy oglądał.
Ile jest wierszy o miłości, samotności, strachu czy śmierci? Tysiące!!! Więc dlaczego jak maluje słoneczniki, które bardzo lubię albo Strzechę Akademicką, ktoś zarzuca mi, że się powtarzam, że już wielu to namalowało? I tutaj jest właśnie problem w rozumieniu sztuki… Zachód słońca nie jest równy zachodowi słońca… Słoneczniki – słonecznikom, choć ten sam tytuł, choć ten sam motyw… Na pewno inne „głoski”… Warto się w nie wczytać, aby je zrozumieć…

Paulo Coelho zapytany kiedyś dlaczego w swoich książkach o tym, co już wielokrotnie zostało powiedziane, odparł, że jeśli wszystko już zostało powiedziane, a jest choć jedna osoba, która nie zrozumiała, warto kolejny raz wszystko od początku opowiedzieć – „Mozę moja interpretacje zrozumie…?”.

Tymi słowami można wytłumaczyć tak częste sięganie wybitnych współczesnych twórców do tradycji. Tak zwane „wolne kopie” starych mistrzów. O zmianach decyduje jedynie interpretacja, która kształtuje wszystko na nowo. To udowadnia jak elastyczna jest rzeczywistość…

Tak więc zacznijmy wszystko od początku…
Od „głosek” w obrazach. Od mowy kształtów i barw.

Elementarne składniki obrazów…

Bez względu jaki obraz mamy przed sobą, nie znajdziemy na nim więcej niż trzech elementarnych składników: linii, plamy i koloru. Elementy te przekształcone w różnorodny sposób stanowią o wyrazie obrazu. Teoretycznie w naturze linie i plamy nie występują. Są natomiast przedmioty, postacie czy kolory… Nasze oko widzi je jako plamy i tak przedstawia je artysta na obrazie. Barwne płaszczyzny. Linie, które widzimy SA tylko granicami tych plam. Są elementem konstrukcyjnym naszego widzenia. Mówimy: linia horyzontu, ale widzimy po prostu horyzont… Mówimy: piękna linia samochodu, ale to po prostu samochód ma taki kształt…
Plama w obrazie, szczególnie mocno akcentowana jak u impresjonistów, zaciera rdzeń lini, „rozpyla” kształty, co wywołuje swoisty urok przez wrażenie ruchu i zmienności. Na ogół przewaga plamy nad linią w obrazie daje w efekcie wrażenie miękkości i ruchu, podczas gdy linia sugeruje konkretność statyczność (na ogół!).

Trzeci element, czyli kolor w obrazie opiera się przede wszystkim na kontraście, na oddziałowywaniu na siebie par kolorów dopełniających. Owo dopełnienie związane jest z reakcją na bodźce naszego oka. Gdy wpatrzycie się w czerwoną kartkę papieru i przeniesiecie wzrok na białą ścianę, to zobaczycie przez moment zieloną plamę… W taki sam sposób dopełniają się w naszym oku błękit z pomarańczem i żółty z fioletowym.

O tym, że czerwień, błękit i żółcień, to trzy podstawowe kolory niemożliwe do otrzymania z żadnych mieszanek, wiedzą chyba wszyscy. Jednak ważne są jeszcze trzy kolory pochodne: zielony, pomarańczowy i fioletowy. Zieleń – mieszanka żółci z błękitem, pomarańcz – czerwieni z żółcieniem a fiolet – czerwieni z błękitem. W sumie sześć kolorów, które stanowią tzw. Widmo światła białego, znane przez wszystkich jako tęcza…

Wszystkie inne barwy są ich odcieniami. Pozostaje jeszcze biel i czerń używane w malarstwie ale w naturze nie występujące… Czerń jest po prostu brakiem koloru a biel złamaniem (połączeniem) wszystkich kolorów…

Warte uwagi są brązy (kolory ziemi), sprawiają wrażenie oddzielnej grupy barw, ale są one tylko czerwienią z odchyleniem do fioletu i pomarańczu…

Cezanne – Czarny Zamek (zdjęcie u góry) – skomponowany na najprostszym kontraście pomarańczu z błękitem i czerwieni z zielenią…

Nie zawsze obrazy są malowane w tak czystych kontrastach. Kontrasty można przesuwać tak, że pomarańcz kontrastuje z brązem, błękit z żółcieniem a fiolet z czerwienią…
cdn ?

CZARNO-BIAŁO BEZ SŁÓW

























































czymże jest słowo…?
słowo słowu nierówne…
a niekiedy…
slowo słowa niewarte…
ja sławię słowo…
słowem swym…
bo w słowie sila…
i ze słow zrodziła się…
myśl ta…
aby wciąż dzielić się …
słowem…
więc jestem…
piszę…
maluję…
szukam…
mojej…
ziemi…
dalekiej…







Niedawno jeden z moich aniołów położył mi rękę na ramieniu i powiedział:
„Możesz wszystko, stać cię na to. Nic tak nie cieszy jak radość z tego co robisz i poczucie wolności - tej wewnątrznej… Właśnie ta twoja wolność najbardziej mnie zdumiewa i napełnia radością…”
Ja mimo wszystko i wbrew wszystkiemu jestem szczęśliwy…


Choć tyle składających się czynników na moje życie nie wskazywałoby na to…
W tym całym życiowym galimatiasie drogą jest dusza, która czasem zagłuszona czeka aż odnajdziemy w niej to co dla nas ważne. Żyjąc na wzór tego co jest „modne”, tracimy swój świat… (wiem powtarzam się…) tracimy życie…
Dusza jest jak czarna skrzynka w samolocie.



Ludzie którzy w nią nie wierzą są jak samoloty które myślą że są samochodami…



Czasami jestem małym, sfrustrowanym, wkurzonym facetem – kiedy podnoszę kolejne wyzwanie twórcze, życiowe - czuję się wzniosłą istotą… Częściej wolałbym być wielki i wspaniały niż mały i sfrustrowany. Szczęście to pradopodobie też możliwość wybrania najwspanialczej wersji siebie…


a ja idę wciąż przed siebie…
noc gwiazdy mi wysypała…
nad głową…
szukam …
drże…
wierszem…
co w zimny…
wieczór…
grzeje…
moje …
myśli…



Ostatnio rozglądałem się trochę po różnych portalach singlowych i randkowych… Ciekawość? Nie wiem… Wiem, że przyłoczyła mnie tamludzka samotność, bezradność…



poszukiwanie po omacku…
Czy to już epidemia samotnych?
Przecież bulwary, parki, restauracje pełne są wtulonych w siebie par.
Paradoks?
Niekoniecznie.
Żyjemy w czasach miłości na zamówienie, według zasady, że wszystkiego w życiu trzeba spróbować, z wszystkiego skorzystać, co stało się rodzajem nakazu, jakiemu jesteśmy stale poddawani przez media, popularną literaturę, kino, reklamę, biznes. Nigdy miłość i budowanie życia we dwoje nie było tak proste w swoim zamiarze i tak złożone w rzeczywistości. Chcemy wszystkiego: seksu i romantyzmu, uniesienia i czułości, wolności i bezpieczeństwa.
Wszystkiego.
Miłość stała się eksperymentem, który szybko triumfuje i jeszcze szybciej upada. W tym eksperymencie raz zamykamy się w sobie, raz otwieramy na świat. Samotnych więc przybywa, ale i pary mają obiecujące chwile przed sobą.
Dwa spojrzenia, które się spotkały w porannym ścisku zatłoczonego wagonu. Czy z tego może być miłość? Nikt tego nie wie. Jest nieprzewidywalna, figlarna, a czasem zuchwała i przebiegła… Pozostaje już tylko czekać, aż znów się spotkamy, bo za pierwszym razem zabrakło odwagi na słowo… i wierzyć, że jeszcze choć raz na siebie wpadniemy,
prosząc Anioła Stróża żeby nam pomógł…

skąpany w balsku poranka
ośnieżony połową zimy
czysty i niewinny
jak na anioła przystało
jesteś od rana przy mnie
czekasz aż otworzę oczy
a potem zapraszasz na
wspólne przezycie dnia…
aż do wieczora
kiedy musnięciem skrzydeł
zamykasz mi oczy…

gruszka w sosie toffffi...